Jedni swój smutek przeżywają w spokoju, samotności. Zbierają siły w ciszy. Inni wolą maskować smutek sztucznym uśmiechem. Pozorną wesołością, która tylko przykrywa to, co rozdziera Ich od środka. Bliżej mi do tych, którzy jeśli są smutni, to SĄ smutni. Jeśli rozpiera Ich radość- SĄ radośni. Nie umiem znieść udawania. Chociaż rozumiem. Rozumiem ciągłą pogoń za akceptacją. Bo czymże są gry i pozory w dzisiejszych czasach jeśli nie dążeniem do zadowolenia tych, którzy stoją wokół. To dla Nich gdy łka serce wkłada się uśmiechniętą maskę- nie dla siebie. To INNI mają akceptować mój uśmiech przez łzy, bo chcę, by mnie za niego podziwiano. Oszukuję Ich, bo na moją prośbę o pomoc czmychnęliby niczym płochliwe zające. Uśmiech niczego nie wymaga. Ludziom nie chce się wyciągać pomocnej dłoni, bo grozi to zaangażowaniem, wczuciem się w to, co przeżywa ktoś inny. Ze śmiechem jest łatwiej- skoro się uśmiechasz nie potrzebujesz mojej pomocy. I obyś śmiał się jak najdłużej, byś jak najdłużej nie potrzebował mojego zaangażowania.
Czy wobec tego tak trudno zrozumieć, że kiedy przeżywam coś, co mnie silnie rani uciekam od ludzi? Nie chcę rozczarowań. Nie chcę widzieć jak uciekają Ci, na których pomocną dłoń, uścisk i obecność liczyłam. Jak uciekają wzrokiem, jak milkną. To przytłacza jeszcze bardziej. Wolę swoją samotność. Jest jak ciepły koc, pod którym uspokajam zawirowania i goję rany. Nie zrozumiesz tego. Wolisz patrzeć na przyklejone małpie uśmiechy, bo dają Ci złudne poczucie, że jest ok.
Więc nie ma mnie gdy nie jestem szczęśliwa i jestem gdy to szczęście odszukam w sobie. Nie gram w pozory. Graj jeśli lubisz. Ja nie muszę.
Nie muszę
