Bokka… Koncert, który był mi bardzo potrzebny. Z końca sali nie wiem jak znalazłam się pod sceną. Muzyka sama przyciągała. Nieziemski i fantastyczny koncert. O ile kiedyś pisałam, że często odbieram muzykę jak wodę- ciepły prysznic, otulający ciało i przynoszący ukojenie, czy radosny strumyk gotowy do zabawy czy morze, kiedy fale są tańcem z całym swym spokojem i gwałtownością to ten koncert był jak burza w gorący letni dzień kiedy wychodzi się by tańczyć w deszczu. Tak było. Muzyka była wszędzie. W dłoniach, ramionach, wewnątrz mnie. Kiedy zabrzmiał What a day miałam wrażenie, że mnie nie ma- jest tylko muzyka. Zatracić się w czymś tak bardzo, że nie czuć gdzie się jest i nic, absolutnie nic się nie liczy,nic nie jest ważne a jednocześnie być tak bardzo świadomym każdego dźwięku, każdego drżenia strun… Nie wiem czy kiedykolwiek tak bardzo oddałam się czemukolwiek… Tym razem tak bardzo tego potrzebowałam, że po prostu wszystko inne przestało mieć znaczenie. Zwykle po koncercie słucham muzyki. Tym razem nie. Muzyka dalej jest we mnie. Dalej słyszę każdy dźwięk, każdy ton kiedy zamknę oczy rozbrzmiewa na nowo.
Dziś zasnę z przekonaniem, że mogę kochać, że jest coś co otwiera szeroko ręce i czeka na mnie. Coś co potrafi dać bezmiar szczęścia nie zadając pytań, nie oczekując niemożliwego. Coś co nie wartościuje tylko przyjmuje mnie taką jaką jestem. Zawsze jest blisko i nie odwraca się kiedy jest źle. Muzyka o nic nie pyta jest cała darem, który wystarczy przyjąć i cieszyć się, że jest.